sobota, 17 października 2009

Deszczowa opowieść: Finał


Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, które swoją drogą jest niedopisania. Przede mną staje bohater moich dziecięcych marzeń, człowiek o którego przygodach książkę czytałem pięć razy pod rząd, człowiek dzięki któremu zacząłem wybiegać swoimi marzeniami dalej niż poza granice swojej ulicy, swojego miasta. Dzieło Daniela Defoe w całej swojej okazałości, Robinson Cruzoe.
Musiałem wówczas dość śmiesznie wyglądać, pamiętam jednak bardzo dobrze pierwsze słowa mojego bohatera;
-No co tak się patrzysz jak wół na wymalowane wrota? Posuń się bo też chcę do ognia.
Oczywiście w pierwszej chwili zamiast posłuchać jego słów, cały czas siedziałem z otwartą gębą patrząc na nowo przybyłego nie do końca wiedząc jak się zachować. Dopiero po pewnym czasie przesunąłem się w głąb szałasu robiąc miejsce przy ognisku. Robinson długo nie czekał i wgramolił się do środka siadając obok mnie i również jak ja przystawiając zmarznięte dłonie do ognia.
Wyglądał... na ekscentryka. Nieogolona twarz i długa broda sugerowała, że od pewnego czasu nie posługiwał się maszynką do golenia, za to długie, ciemne włosy na głowie spadające mu na ramiona, świadczyły zapewne, że takie pojęcie jak "fryzjer" dawno już wyleciało ze słownika mojego rozbitka. Ubrany był równie interesująco. Spodnie z materiału który jest dla mnie zagadką, dość brudne i ewidentnie znoszone, oraz czarna wełniana kamizelka pod którą miał grubą flanelową koszulę. Cały ubiór wieńczył słomiany kapelusz jaki miał na głowie z którego teraz skapywały krople wody. Ku mojemu zdziwieniu, na stopach nie miał ani skarpet ani butów, był boso.
-No co się tak patrzysz jak wół na wymalowane wrota? - powtórzył pytanie. Jego głos był spokojny choć lekko ochrypnięty. Ewidentnie egzystencja w takich warunkach nie służyła jego zdrowiu. Zrobiło mi się go nagle tak bardzo żal.
-Dlaczego tu mieszkasz? Nie masz domu, rodziny? - zapytałem nieśmiało utkwiwszy wzrok w Robinsonie, nie zdając sobie sprawy że pytaniem tym mogę go skrzywdzić. Na jego twarzy jednak nie zauważyłem zmieszania, pociągnął tylko nosem.
-A gdzie mam iść, życie wyrzuciło mnie na ten brzeg. Dziś jestem tutaj, jutro pójdę tam. Nim się spostrzeżesz przeminę jak pochmurny dzień o którym każdy wnet zapomni. Nie przejmuj się mną - dodał po chwili. Tym razem to on utkwił we mnie swój wzrok. Miał zielone oczy, oczy marzyciela.
Spuściłem głowę.
-Chcesz coś do jedzenia? - odezwał się nagle do mnie. - Skoro mam gościa, to wypada mi go godnie przyjąć - i mówiąc to począł grzebać w swojej torbie wyjmując po chwili bochenek chleba i puszkę z tuńczykiem.
-Może kawior to nie jest, ale zawsze coś co zapełni ci brzuch, masz - mówiąc to wyciągnął w moim kierunku kawałek chleba. Zrobiło mi się w tym momencie strasznie głupio i zarazem przykro. Gdybym mógł zniknąć czarodziejskim sposobem z szałasu, gdybym miał na tyle odwagi chociaż aby wybiec...
-W domu mam stare buty, choć ze mną to ci dam - powiedziałem nie przyjmując jedzenia. - Mam też kilka ubrań, na pewno ci się przydadzą, jest zimno.
Robinson przeżuł kawałek czerstwego już chleba i na moment się zasępił.
-Nie potrzebuję twojej pomocy kolego, wierz mi że dam sobie radę. A swoją drogą, buty mam ale schowane na specjalne okazje, póki nie ma mrozów, póty chodzę na boso.
Znowuż nie wiedziałem co powiedzieć, tym razem utkwiłem wzrok w palącym się ognisku do którego gospodarz szałasu dorzucił trochę suchego paliwa aby nie zgasło. Zaraz też zrobiło się dookoła jeszcze cieplej. W głowie kłębiło mi się tysiące pytań, acz żadnego nie mogłem wybrać pośród tego tysiąca i zmusić się do jego wypowiedzenia. Kątem oka zauważyłem, że na dworze deszcz jakby nieco zmalał, tak samo porywisty wiatr nieco zelżał.
-Jutro już mnie tu nie będzie - odezwał się Robinson. - Muszę iść dalej.
-Dokąd?
-Tam gdzie jeszcze nie byłem, kolego. W życiu jest tyle różnych dróg, że można spokojnie wybierać je z zamkniętymi oczami i bezpiecznie po nich iść spokojnym krokiem. Czasami tylko musisz je otwierać by spojrzeć czy prosto stąpasz oraz czy na twojej drodze nie leży kamień. Z plecakiem na plecach łatwo się przecież wywrócić.
Zamyślił się.
-Ja jednak wolę chodzić z otwartymi oczami. - kontynuował - Choćbyś przechodził całe życie, to i tak nigdy nie poznasz wszystkich dróg, tyle ich jest. Nieskończona mnogość, jak mawiała moja matka.
-Więc jaki jest sens, żeby w ogóle wychodzić na tą drogę i iść? Nie lepiej dać się poprowadzić? Wsiąść w taksówkę i wysiąść mając osiemdziesiąt trzy lata?
-I oglądać świat zza szyby?
Na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć.
Zauważyłem że na dworze robi się już powoli ciemno, a ja nieopowiedziałem się nikomu dokąd idą oraz kiedy wrócę, nie wziąłem też ze sobą telefonu komórkowego.
-Muszę już iść - zdołałem wykrztusić. - Mam nadzieję, że nie sprawiłem problemu swoim nagłym wtargnięciem.
Robinson popatrzał na mnie i się uśmiechnął, po czym klepnął mnie koleżeńsko po plecach.
-Było mi bardzo miło, że ktoś mnie odwiedził. Czasami człowiek potrzebuje wymienić z kimś swoje myśli i spostrzeżenia. Taka już nasza ludzka natura. Bywaj więc!

Wracałem do domu powoli i w milczeniu. Deszcz rozpadał się na nowo i byłem znowuż cały mokry. Gdy otworzyłem drzwi do domu, dookoła panowały już egipskie ciemności, a ja głośno kichnąłem. Marzyłem już tylko o długim i gorącym prysznicu.
Na drugi dzień postanowiłem wybrać się w to samo miejsce, choć wcale się nie zdziwiłem gdy po szałasie nie było już najmniejszego śladu. Na najbliższej gałęzi siedział tylko mój kruk, nic sobie nie robiąc z padającego deszczu. Podartej kurtki nie wyrzuciłem.

Brak komentarzy: