sobota, 17 października 2009

Deszczowa opowieść: Szałas w lesie


Deszcz zaczął padać coraz bardziej, moja niby przeciwdeszczowa kurtka poczęła przypominać mi, że zakupiłem ją na bazarze u ludzi z dalekiego wschodu. Całe szczęście że miałem na sobie dobre buty, które chroniły mnie przed błotem i kałużami zalegającymi leśne ostępy.
Z głową utkwioną w koronach drzew, wyglądałem co chwila mojego przewodnika, który to raz się pokazywał, a raz znikał zupełnie niknąc w szarości dnia. Czasami myślałem nawet, że chce mnie specjalnie wywieść daleko w las i z premedytacją zgubić, jednakże po chwili zastanowienia odtrącałem od siebie tą czarną myśl.
Cały czas za krukiem, przemierzałem knieje niczym myśliwy w poszukiwaniu swej ofiary. Kilka razy zaplątałem się w gałęzie jarzębiny czego efektem była podarta kurtka, raz wdepnąłem w tak grząskie bagno, że już myślałem że zostanę tam do wiosny, lub przynajmniej na wiosnę odnajdę tam swojego buta.
Ale nie poddałem się, zwłaszcza że lecący nade mną kruk widząc moje problemy zaczął wydawać dziwne odgłosy, jakby zachęcając mnie do ostatecznego wysiłku. Och, gdybym miał tylko skrzydła tego cwaniaka.
W pewnym jednak momencie przedzierając się przez krzaki dotarłem w końcu do niewielkiej polanki pośród lasu, a zbliżając się do niej poczułem delikatny zapach palonego drzewa. Bezszelestnie odsuwając mniejsze zarośla zauważyłem na jej środku niewielki szałas z którego wydobywała się delikatna strużka dymu, a na którego szczycie siedział mój kruk.
Jeżeli powiem, że byłem lekko zaskoczony tą sytuacją to nie skłamię.
Przez chwilę klęczałem przy polance i przyglądałem się otoczeniu. Z tajemniczego szałasu nie dochodziły żadne odgłosy, wszędzie dookoła słychać było tylko spadające krople deszczu na jeszcze miesiąc temu zielony las.
Któż mógł zamieszkiwać szałas? - zadawałem sobie w duchu pytanie próbując znaleźć na nie odpowiedź. Bezdomny, survivalowiec, wiedźma, leśna nimfa, traper, płukacz złota?
Mimo, że czułem delikatny strach, ciekawość wzięła jednak we mnie górę i starając się cicho stąpać, wszedłem na skąpaną w deszczu polankę. Spojrzałem na mojego przewodnika, ten widząc że się zbliżam, rozpostarł skrzydła i podleciał na najbliższe drzewo i stamtąd przyglądał się z wielkim zainteresowaniem moim poczynaniom.
Postanowiłem nie bawić się w podchody, splunąłem za siebie i śmiało ruszyłem w kierunku szałasu. Widać było, że był zbudowany dokładnie, jakby ręka która go tworzyła, była wprawiona w budowie takich obiektów. Po środku miał małą dziurkę z której unosił się leniwie dym.
Zajrzałem do środka i... wewnątrz nie zastałem nikogo. Małe ognisko, a raczej dogasające małe ognisko, jakieś toboły i żadnego człowieka.
Rozejrzałem się szybko dookoła siebie, lecz byłem sam. Za moimi plecami nie czaił się żaden psychopata z nożem lub goblin z włócznią. Kruk tylko siedział na tej samej gałęzi.
Nachyliłem się nad wejściem chcąc przyjrzeć się temu co jest w środku, to raz, a dwa, byłem przemoczony do suchej nitki i perspektywa ciepłego płomienia dodawała mi odwagi aby wejść do cudzego domu. W środku było sucho i nawet przytulnie jak na takie ekstremalne warunki. Na ziemi na stercie z liści leżała karimata, a na niej był rzucony koc. Obok niego zauważyłem dość duży plecak w kolorze khaki. Ktoś musiał opuścić to miejsce przed chwilą i zaraz powinien wrócić.
Wyciągnąłem dłonie nad małymi płomieniami.

Nagle usłyszałem krakanie swojego przewodnika, a w wejściu do szałasu dostrzegłem Robinsona Cruzoe.








(I tym razem mam nadzieję, że pozwolicie mi dokończyć moje opowiadanie wraz z kolejnym dniem. Ta pogoda mnie tak męczy...)

Brak komentarzy: