niedziela, 18 października 2009

Wstęp do niepoczytalności albo subtelne przemyślenia


Ostatnimi czasu zauważyłem, że każdy dzień niesie mi jakieś dziwne i nieprawdopodobne zdarzenia. No bo czym jeśli nie dziwnym i nieprawdopodobnym zdarzeniem jest rozmowa z Robinsonem Cruzoe? Lub czym jest ów tajemniczy kruk, tak często biorący bezpośredni udział w moich przygodach lub przyglądający się im z wielkim zainteresowaniem?
Wydaje mi się, że kruki są najmądrzejszymi i najbystrzejszymi z ptaków, zwłaszcza ten jeden. Ośmielę się powiedzieć nawet, że jest to według mnie najmądrzejsze latające po niebie stworzenie świata. Mądrzejsze nawet od sowy. Od dawna już sądziłem, że nauka jest w błędzie mówiąc, że zwierzęta nie są tak mądre jak ludzie. Są mądre, nawet bardzo, tylko nie okazują tego naszemu gatunkowi mamiąc nas swoją udawaną głupotą. Często się mówi, że jak człowiek zrobi coś złego to ulega zezwierzęceniu. Jakież to straszne i niesprawiedliwe porównywać czyny zwierząt z ludzkimi. Ale One przyjmują to ze stoickim spokojem, ba, podejrzewam nawet, że czasami mają z tego niezły ubaw.

Czasami wydaje mi się, że śnię. Te wszystkie dziwne zdarzenia jakie mi się przytrafiają ewidentnie kwalifikują się do zakładu zamkniętego z gumowymi ścianami, gdzie drzwi są bez klamek, a na korytarzach można spotkać Napoleona, Jezusa lub Madame Butterfly. Dlatego wolę aby to był sen. Głęboki, długi, ale sen.
A może to objawy jakiejś groźnej choroby? Guz na mózgu powodujący halucynację i tym podobne omamy? A może to zaburzenie psychiczne zaliczane do grupy psychoz endogennych, czyli tak zwana schizofrenia?
Wiem jedno, to co mnie spotyka nie różni się od pozostałej części normalnego i tradycyjnego obrazu świata. Nawet gdybym był chory, to zapewne nie zauważyłbym tego.

Na ogół nie rozmawiam z nikim o moich mniej lub bardziej dziwnych przygodach. Zastanawia mnie, co byście powiedzieli, gdyby Wasz przyjaciel, kolega, żona lub mąż, zajrzał Ci głęboko w oczy i powiedział: - Wiesz Kochanie, wczoraj biegałem po lesie za krukiem, który przyleciał specjalnie po mnie pod okno chcąc mi coś powiedzieć i pokazać. Podarłem sobie kurtkę i jestem chory, ale i tak się opłacało.
Hmm... zaproponowalibyście mu zapewne aby położył się do łóżka, odpoczął lub wytrzeźwiał. Gdyby to było dziecko, dostałoby szlaban na wychodzenie z domu za podartą kurtkę.
Dlatego też nie dziwcie się, że swoje przygody staram się opisywać tutaj, w wielkiej otchłani internetu, gdzie dla dużej większości osób jestem incognito. Dopiero jak ktoś TUTAJ zaakceptuje i uzna za prawdziwe, to co mi się przytrafia, mogę się z taką osobą spotkać na kawie lub herbacie i słownie podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami. Nie, nie boję się drwiny, tu nie o to chodzi. Po prostu lubię rozmawiać z ludźmi, którzy wiedzą, że 2+2=4 , a nie z takimi, którym muszę to mówić i wyjaśniać cały ten proces.

Dlatego też mam zamiar w najbliższym czasie opisać kilka z moich przygód, tak ja zrobiłem to poniżej w Deszczowej opowieści. Wszystkie zdarzenia będę starał opisywać się nad wyraz skrupulatnie, oczywiście nie mijając się ani o włos z prawdą. Mam tylko nadzieję, że wraz z każdą przygodą, będę coraz bliżej rozwiązania zagadki, jaka się za tym wszystkim kryje.

sobota, 17 października 2009

Deszczowa opowieść: Finał


Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, które swoją drogą jest niedopisania. Przede mną staje bohater moich dziecięcych marzeń, człowiek o którego przygodach książkę czytałem pięć razy pod rząd, człowiek dzięki któremu zacząłem wybiegać swoimi marzeniami dalej niż poza granice swojej ulicy, swojego miasta. Dzieło Daniela Defoe w całej swojej okazałości, Robinson Cruzoe.
Musiałem wówczas dość śmiesznie wyglądać, pamiętam jednak bardzo dobrze pierwsze słowa mojego bohatera;
-No co tak się patrzysz jak wół na wymalowane wrota? Posuń się bo też chcę do ognia.
Oczywiście w pierwszej chwili zamiast posłuchać jego słów, cały czas siedziałem z otwartą gębą patrząc na nowo przybyłego nie do końca wiedząc jak się zachować. Dopiero po pewnym czasie przesunąłem się w głąb szałasu robiąc miejsce przy ognisku. Robinson długo nie czekał i wgramolił się do środka siadając obok mnie i również jak ja przystawiając zmarznięte dłonie do ognia.
Wyglądał... na ekscentryka. Nieogolona twarz i długa broda sugerowała, że od pewnego czasu nie posługiwał się maszynką do golenia, za to długie, ciemne włosy na głowie spadające mu na ramiona, świadczyły zapewne, że takie pojęcie jak "fryzjer" dawno już wyleciało ze słownika mojego rozbitka. Ubrany był równie interesująco. Spodnie z materiału który jest dla mnie zagadką, dość brudne i ewidentnie znoszone, oraz czarna wełniana kamizelka pod którą miał grubą flanelową koszulę. Cały ubiór wieńczył słomiany kapelusz jaki miał na głowie z którego teraz skapywały krople wody. Ku mojemu zdziwieniu, na stopach nie miał ani skarpet ani butów, był boso.
-No co się tak patrzysz jak wół na wymalowane wrota? - powtórzył pytanie. Jego głos był spokojny choć lekko ochrypnięty. Ewidentnie egzystencja w takich warunkach nie służyła jego zdrowiu. Zrobiło mi się go nagle tak bardzo żal.
-Dlaczego tu mieszkasz? Nie masz domu, rodziny? - zapytałem nieśmiało utkwiwszy wzrok w Robinsonie, nie zdając sobie sprawy że pytaniem tym mogę go skrzywdzić. Na jego twarzy jednak nie zauważyłem zmieszania, pociągnął tylko nosem.
-A gdzie mam iść, życie wyrzuciło mnie na ten brzeg. Dziś jestem tutaj, jutro pójdę tam. Nim się spostrzeżesz przeminę jak pochmurny dzień o którym każdy wnet zapomni. Nie przejmuj się mną - dodał po chwili. Tym razem to on utkwił we mnie swój wzrok. Miał zielone oczy, oczy marzyciela.
Spuściłem głowę.
-Chcesz coś do jedzenia? - odezwał się nagle do mnie. - Skoro mam gościa, to wypada mi go godnie przyjąć - i mówiąc to począł grzebać w swojej torbie wyjmując po chwili bochenek chleba i puszkę z tuńczykiem.
-Może kawior to nie jest, ale zawsze coś co zapełni ci brzuch, masz - mówiąc to wyciągnął w moim kierunku kawałek chleba. Zrobiło mi się w tym momencie strasznie głupio i zarazem przykro. Gdybym mógł zniknąć czarodziejskim sposobem z szałasu, gdybym miał na tyle odwagi chociaż aby wybiec...
-W domu mam stare buty, choć ze mną to ci dam - powiedziałem nie przyjmując jedzenia. - Mam też kilka ubrań, na pewno ci się przydadzą, jest zimno.
Robinson przeżuł kawałek czerstwego już chleba i na moment się zasępił.
-Nie potrzebuję twojej pomocy kolego, wierz mi że dam sobie radę. A swoją drogą, buty mam ale schowane na specjalne okazje, póki nie ma mrozów, póty chodzę na boso.
Znowuż nie wiedziałem co powiedzieć, tym razem utkwiłem wzrok w palącym się ognisku do którego gospodarz szałasu dorzucił trochę suchego paliwa aby nie zgasło. Zaraz też zrobiło się dookoła jeszcze cieplej. W głowie kłębiło mi się tysiące pytań, acz żadnego nie mogłem wybrać pośród tego tysiąca i zmusić się do jego wypowiedzenia. Kątem oka zauważyłem, że na dworze deszcz jakby nieco zmalał, tak samo porywisty wiatr nieco zelżał.
-Jutro już mnie tu nie będzie - odezwał się Robinson. - Muszę iść dalej.
-Dokąd?
-Tam gdzie jeszcze nie byłem, kolego. W życiu jest tyle różnych dróg, że można spokojnie wybierać je z zamkniętymi oczami i bezpiecznie po nich iść spokojnym krokiem. Czasami tylko musisz je otwierać by spojrzeć czy prosto stąpasz oraz czy na twojej drodze nie leży kamień. Z plecakiem na plecach łatwo się przecież wywrócić.
Zamyślił się.
-Ja jednak wolę chodzić z otwartymi oczami. - kontynuował - Choćbyś przechodził całe życie, to i tak nigdy nie poznasz wszystkich dróg, tyle ich jest. Nieskończona mnogość, jak mawiała moja matka.
-Więc jaki jest sens, żeby w ogóle wychodzić na tą drogę i iść? Nie lepiej dać się poprowadzić? Wsiąść w taksówkę i wysiąść mając osiemdziesiąt trzy lata?
-I oglądać świat zza szyby?
Na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć.
Zauważyłem że na dworze robi się już powoli ciemno, a ja nieopowiedziałem się nikomu dokąd idą oraz kiedy wrócę, nie wziąłem też ze sobą telefonu komórkowego.
-Muszę już iść - zdołałem wykrztusić. - Mam nadzieję, że nie sprawiłem problemu swoim nagłym wtargnięciem.
Robinson popatrzał na mnie i się uśmiechnął, po czym klepnął mnie koleżeńsko po plecach.
-Było mi bardzo miło, że ktoś mnie odwiedził. Czasami człowiek potrzebuje wymienić z kimś swoje myśli i spostrzeżenia. Taka już nasza ludzka natura. Bywaj więc!

Wracałem do domu powoli i w milczeniu. Deszcz rozpadał się na nowo i byłem znowuż cały mokry. Gdy otworzyłem drzwi do domu, dookoła panowały już egipskie ciemności, a ja głośno kichnąłem. Marzyłem już tylko o długim i gorącym prysznicu.
Na drugi dzień postanowiłem wybrać się w to samo miejsce, choć wcale się nie zdziwiłem gdy po szałasie nie było już najmniejszego śladu. Na najbliższej gałęzi siedział tylko mój kruk, nic sobie nie robiąc z padającego deszczu. Podartej kurtki nie wyrzuciłem.

Deszczowa opowieść: Szałas w lesie


Deszcz zaczął padać coraz bardziej, moja niby przeciwdeszczowa kurtka poczęła przypominać mi, że zakupiłem ją na bazarze u ludzi z dalekiego wschodu. Całe szczęście że miałem na sobie dobre buty, które chroniły mnie przed błotem i kałużami zalegającymi leśne ostępy.
Z głową utkwioną w koronach drzew, wyglądałem co chwila mojego przewodnika, który to raz się pokazywał, a raz znikał zupełnie niknąc w szarości dnia. Czasami myślałem nawet, że chce mnie specjalnie wywieść daleko w las i z premedytacją zgubić, jednakże po chwili zastanowienia odtrącałem od siebie tą czarną myśl.
Cały czas za krukiem, przemierzałem knieje niczym myśliwy w poszukiwaniu swej ofiary. Kilka razy zaplątałem się w gałęzie jarzębiny czego efektem była podarta kurtka, raz wdepnąłem w tak grząskie bagno, że już myślałem że zostanę tam do wiosny, lub przynajmniej na wiosnę odnajdę tam swojego buta.
Ale nie poddałem się, zwłaszcza że lecący nade mną kruk widząc moje problemy zaczął wydawać dziwne odgłosy, jakby zachęcając mnie do ostatecznego wysiłku. Och, gdybym miał tylko skrzydła tego cwaniaka.
W pewnym jednak momencie przedzierając się przez krzaki dotarłem w końcu do niewielkiej polanki pośród lasu, a zbliżając się do niej poczułem delikatny zapach palonego drzewa. Bezszelestnie odsuwając mniejsze zarośla zauważyłem na jej środku niewielki szałas z którego wydobywała się delikatna strużka dymu, a na którego szczycie siedział mój kruk.
Jeżeli powiem, że byłem lekko zaskoczony tą sytuacją to nie skłamię.
Przez chwilę klęczałem przy polance i przyglądałem się otoczeniu. Z tajemniczego szałasu nie dochodziły żadne odgłosy, wszędzie dookoła słychać było tylko spadające krople deszczu na jeszcze miesiąc temu zielony las.
Któż mógł zamieszkiwać szałas? - zadawałem sobie w duchu pytanie próbując znaleźć na nie odpowiedź. Bezdomny, survivalowiec, wiedźma, leśna nimfa, traper, płukacz złota?
Mimo, że czułem delikatny strach, ciekawość wzięła jednak we mnie górę i starając się cicho stąpać, wszedłem na skąpaną w deszczu polankę. Spojrzałem na mojego przewodnika, ten widząc że się zbliżam, rozpostarł skrzydła i podleciał na najbliższe drzewo i stamtąd przyglądał się z wielkim zainteresowaniem moim poczynaniom.
Postanowiłem nie bawić się w podchody, splunąłem za siebie i śmiało ruszyłem w kierunku szałasu. Widać było, że był zbudowany dokładnie, jakby ręka która go tworzyła, była wprawiona w budowie takich obiektów. Po środku miał małą dziurkę z której unosił się leniwie dym.
Zajrzałem do środka i... wewnątrz nie zastałem nikogo. Małe ognisko, a raczej dogasające małe ognisko, jakieś toboły i żadnego człowieka.
Rozejrzałem się szybko dookoła siebie, lecz byłem sam. Za moimi plecami nie czaił się żaden psychopata z nożem lub goblin z włócznią. Kruk tylko siedział na tej samej gałęzi.
Nachyliłem się nad wejściem chcąc przyjrzeć się temu co jest w środku, to raz, a dwa, byłem przemoczony do suchej nitki i perspektywa ciepłego płomienia dodawała mi odwagi aby wejść do cudzego domu. W środku było sucho i nawet przytulnie jak na takie ekstremalne warunki. Na ziemi na stercie z liści leżała karimata, a na niej był rzucony koc. Obok niego zauważyłem dość duży plecak w kolorze khaki. Ktoś musiał opuścić to miejsce przed chwilą i zaraz powinien wrócić.
Wyciągnąłem dłonie nad małymi płomieniami.

Nagle usłyszałem krakanie swojego przewodnika, a w wejściu do szałasu dostrzegłem Robinsona Cruzoe.








(I tym razem mam nadzieję, że pozwolicie mi dokończyć moje opowiadanie wraz z kolejnym dniem. Ta pogoda mnie tak męczy...)

piątek, 16 października 2009

Deszczowa opowieść: Nieoczekiwane spotkanie w jesienny dzień


W momencie gdy zabierałem się właśnie za napisanie czegoś nowego na swoim blogu, coś kazało mi nagle spojrzeć za okno.Wielce się zdziwiłem, gdyż na pobliskim drzewie siedział jakże znajomy mi kruk. Popatrzał na mnie z ukosa, jakby wcale się mną nie interesował. Ale nie ze mną te numery.
-Wiedz mój drogi, że nie wyjdę dziś na dwór i nie będę Cię gonił po ogrodzie - powiedziałem na głos przywodząc na myśl zdarzenia sprzed kilku dni. Wówczas tak samo jak dziś, podleciał pod okno, a ja wybiegłem za nim na dwór; i tak się goniliśmy, on z jednego drzewa na drugie, a ja za nim z głową utkwioną wysoko w czerwonych i żółtych liściach, śledząc z zapałem ornitologa (którym nie jestem) jego poczynania. Wówczas nim się spostrzegłem, zrobiła się już późna godzina, a słońce poczęło chylić się ku zachodowi w tych coraz już niestety krótszych dniach. Chcąc nie chcąc musiałem więc wracać do domu, zwłaszcza że kruk wyprowadził mnie dość daleko w las. Zauważywszy że kończę wędrówkę za nim i wracam do domu, zaczął wielki rwetes, jakby wielce oburzony i zdenerwowany. Przefrunął nad moją głową, zatoczył dwa kółka i z ogonem podniesionym wysoko odleciał gdzieś hen daleko. Aż do dzisiaj.

Chyba usłyszał moje słowa, bo zupełnie się nie bojąc mojej postaci, podleciał i usiadł na parapecie utkwiwszy we mnie swoje ni to czarne ni to granatowe oczy.
-Och (w tym momencie zakląłem). Niech Ci będzie - wyrzekłem zażenowany i zakładając pośpiesznie przeciwdeszczową kurtkę wybiegłem na dwór. Kruk już czekał na pobliskim drzewie i dałbym sobie głowę uciąć, że był zadowolony.

Ja troszkę mniej gdyż z nieba sączył delikatny kapuśniaczek, a zimny październikowy wiatr przenikał do szpiku kości. Do domu wróciłem kilka godzin później.




(Tymczasem pozwólcie, że położę się już spać. Piszę te słowa po zdarzeniach które dość mocno utkwiły w mojej psychice, na zegarze dochodzi pierwsza w nocy i nawet czarna kawa tu nie pomoże. Swoją opowieść dokończę zatem wraz z nastaniem nowego dnia.)

piątek, 2 października 2009

Strach


Czasami boję się cokolwiek napisać. Zamykam się wówczas w swoim pokoju i uciekam do najdalszego kąta, aby skryć się przed całym światem jaki mnie otacza. I wychodzę tylko wtedy gdy ktoś miły ciągnie mnie za rękę, a na twarzy jego widzę uśmiech. Wówczas już się nie lękam.